Dla kogo jest LOTR?
„Władcę pierścieni: Drużynę pierścienia” Petera Jacksona najlepiej odbiorą ci, którzy znają książkę Tolkiena, pozostałym może się wydać nieco mechaniczną wędrówką od jednej baśniowej przygody do drugiej Inscenizacja jest wspaniała (ale cóż, jak się ma 300 mln dol. na trzy filmy wg. opowieści Tolkiena, to można trochę poszaleć). Trudno wprost pojąć, jak ustawiono niektóre jazdy kamery, jak skomponowano niektóre kadry. To nieomal magia. W stylistyce Jackson zbliża się często do klasycznych już dziś „Nibelungów” Fritza Langa. Krajobrazy Nowej Zelandii same w sobie są zachwycające, a co dopiero podretuszowane za pomocą komputera.
Komputer nie załatwi jednak wszystkiego. Nie zniweczy np. różnicy między literaturą i kinem. Tolkien wykreował w książce osobny świat. Rozmach i finezja jego wizji są tak imponujące, że możemy się w tym świecie – kompletnym i przekonującym – zanurzyć. Jackson, nawet uzbrojony w komputery, często jest wobec ogromu wizji Tolkiena bezradny. Tym bardziej że, mając tyle do opowiedzenia, musi sporo rzeczy skrócić i uprościć. Adaptacja, niestety, zmienia się chwilami w ilustrację. Po cóż mi np. w filmie widok (przyznajmy atrakcyjny) Argonath – Kolumn Królów, skoro nie słyszę, jaki sens jest przypisany do tych ogromnych skalistych figur. Sugestywna powieść może być dla filmowca trampoliną, ale może się też okazać balastem. Takiego balastu nie miał George Lucas, gdy w 1977 r. zaczynał „Gwiezdne wojny”. Tam, byśmy weszli w sam środek międzygalaktycznej epopei, wystarczył kilkunastozdaniowy napis na początku filmu.
Jackson używa w tym samym celu kilkuminutowego prologu, a i to okazuje się niewystarczające – zawiłości zasad działania pierścienia nie są wytłumaczone wystarczająco klarownie.Czy można jakoś „wyeliminować” tę słabość filmu Jacksona? Można, idąc nań świeżo po lekturze Tolkiena. Film znacznie lepiej sprawdza się jako obrazowe dopełnienie, ukonkretnienie wrażeń z lektury.
Bohaterowie sagi
Umiejętnie dozowany komputer to szansa na rozmach, plastyczną swobodę. Gdy go jednak nadużywać, film się „ochładza”, przychodzi wrażenie sztuczności. Komputerowe bestie we „Władcy pierścieni”, choć efektowne, nie wzbudzają lęku, a przecież powinny. W komputerze można aktora zwiększyć lub zmniejszyć – i Jackson to z powodzeniem robi. Nie da się w nim jednak narysować wyrazistego charakteru. Jackson, rozumiejąc, że film nie znosi natłoku postaci, zrezygnował z niektórych figur z powieści (Toma Bombadila, Glorfindela), i tak jednak obraca nazbyt wieloma, by wszystkie móc uczynić ciekawymi: o łuczniku Legolasie (Orlando Bloom), elfie z drużyny pierścienia, da się powiedzieć tylko tyle, że jest na ekranie.
Relacje między postaciami byłyby chyba ciekawsze (są takie w książce), gdyby Jackson chętniej operował humorem, intymność stawiał czasem ponad widowisko. Jego ciągnie jednak do mroków Mordoru, krainy Złego, do maszkar i jatek. Amerykańska Akademia Filmowa przyznała „Władcy pierścieni” aż 13 nominacji do Oscara, ale nieprzypadkowo tylko jedną aktorską – dla sir Iana McKellena, czyli czarodzieja Gandalfa. Poza nim nie ma tu specjalnie kogo grać! Ciepło myślę jeszcze tylko o starym Bilbo Bagginsie (Ian Holm) i rycerskim Aragornie (Viggo Mortensen).
Skądinąd trudno jest filmować historię, która ma za bohatera Wybrańca takiego jak hobbit Frodo Baggins (pięknooki Elijah Wood), zwany Powiernikiem Pierścienia. Bohater filmowy powinien zasłużyć sobie tym, co robi, na sympatię widza. Od Wybrańca nie sposób tego wymagać. On jest z założenia wyjątkowy. Nie musi niczego udowadniać. Często robi się więc pasywny. Inna sprawa to błędny wybór kompozytora. Dawno nie słyszałem, by, nawet w Hollywood, ktoś równie tandetnie jak Howard Shore pojmował dramaturgiczną funkcję muzyki w filmie. Shore działa na zasadzie: niebezpieczeństwo – gramy głośno (tak jest najczęściej), moment liryczny – gramy cicho.
Źródło fotografii J.R.R. Tolkien – Wikipedia